Recenzja filmu

Iron Sky. Inwazja (2019)
Timo Vuorensola
Lara Rossi
Vladimir Burlakov

Zardzewiałe niebo

"Iron Sky: Inwazja" jest straconą okazją na szaloną jazdę bez trzymanki. Można się na nim miejscami nieźle bawić, ale szansa na status produkcji kultowej została zaprzepaszczona. 
Siedem lat temu Finowie pod wodzą Tima Vuorensoli próbowali podbić świat zwariowaną komedią "Iron Sky". Tanie efekty specjalne, kiczowata forma i cała masa szalonych pomysłów okazały się receptą na sukces. Ci, którzy do kina podchodzą z dystansem i nie traktują wszystkiego w kategoriach kunsztu artystycznego, mieli powody do zadowolenia. Nic więc dziwnego, że twórcy filmu postanowili wrócić z kontynuacją. Jednak na "Iron Sky: Inwazję" przyszło fanom długo czekać. Co gorsza, nie do końca spełnia pokładane w nim nadzieje.


Akcja sequela rozgrywa się 20 lat po wydarzeniach z "Iron Sky". Niedobitki ludzi ukrywają się w nazistowskiej bazie na Księżycu. Tymczasem powierzchnia Ziemi nie nadaje się do życia nawet dla zdobywców, którzy musieli szukać schronienia w pustym wnętrzu Ziemi. Przyszłość ludzkości jawi się w ponurych barwach. Wtedy jednak pojawia się dawny wróg, który zdradza głównej bohaterce sekret mogący odmienić losy wszystkich. To początek szalonej wyprawy do wnętrza Ziemi, pełnej nieprawdopodobnych przygód, perfidnych zdrad, niewiarygodnych aktów bohaterstwa i niemożliwych do przewidzenia splotów okoliczności.

Jak widać, fabuła nie jest szczególnie skomplikowana. Ale też nie sądzę, by ktokolwiek z wybierających się do kin na "Iron Sky: Inwazję" szukał wyrafinowanej historii. Fabuła miała tu być jedynie pretekstem do prezentacji bohaterów i scen, na widok których widzowie parskaliby gromkim śmiechem i zastanawiali się, co też twórcy brali, że wpadli na aż tak absurdalne pomysły. Podczas oglądania filmu czuć wyraźnie, że Vuorensola był świadomy oczekiwań widzów i tak bardzo chciał im sprostać, że po prostu przesadził. Reżyser zachował się niczym stremowany komik, któremu wydaje się, że będzie zabawniejszy, kiedy zacznie wykrzykiwać żarty piskliwym głosikiem. Stąd w "Iron Sky: Inwazji" króluje montażowy chaos, a w scenach akcji jest dużo hałasu, ale niewiele się tak naprawdę dzieje. Większość żartów dialogowych opiera się na niezbyt udanych jednozdaniowych ripostach lub na tekstach wypowiadanych z przejaskrawioną intonacją i fałszywym zagranicznym akcentem.


Podstawowym problemem filmu jest jednak to, że twórcy nie wykorzystali w pełni potencjału tkwiącego w fabularnych niespodziankach. Hitler na T-Reksie to rzecz, na którą zapewne niejedna osoba czekała od czasu premiery zwiastuna. Widzowie ci będą jednak zawiedzeni, ponieważ twórcy nie mieli do zaoferowania więcej poza posadzeniem jaszczurowatego wodza III Rzeszy na prehistorycznym gadzie. Jedyny żart, który naprawdę się Vuorensoli udał, to religia mesjanistyczna oparta na osobie Steve'a Jobsa. Kult zamkniętego systemu, zmienione słowa modlitwy "Ojcze nasz" - tu w pełni udało się Finom przywołać szalony, anarchistyczny duch oryginału.

"Iron Sky: Inwazja" jest straconą okazją na szaloną jazdę bez trzymanki. Można się na nim miejscami nieźle bawić, ale szansa na status produkcji kultowej została zaprzepaszczona. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones